myślała, by tego człowieka wziąć sobie do łoża? –
myślała, by tego człowieka wziąć sobie do łoża? – Nie przywołałam cię tutaj, byś mnie pouczał. zabierz ją stąd i każ ją godnie pochować. oraz przyślij tu moje kobiety. O świcie wyruszam do Kamelotu. Zapadała noc, gęsty, mżący deszcz przesłaniał drogę. Morgause była przemoczona i zziębnięta. Zirytowała się, kiedy kapitan jej drużyny znów podjechał do niej i spytał: – Czy jesteś pewna, pani, że znajdujemy się na właściwej drodze? dysponowała na niego oko od kilku miesięcy; na imię miał Cormac, był wysoki, młody, miał jastrzębią twarz, szerokie ramiona i mocne uda. Tyle że momencie wszyscy mężczyźni wydawali jej się głupcami, już dobrze by zrobiła, gdyby zostawiła Cormaca w zamku i sama poprowadziła drużynę. Były mimo wszystko rzeczy, których nie wypadało czynić nawet królowej Lothianu. – Nie rozpoznaję jakiejkolwiek z tych dróg. Ale po odległości, jaką dziś od świtu przejechaliśmy, poznaję, że musimy być już niedaleko Kamelotu, chyba że w jakiś sposób zgubiłeś drogę we mgle i ruszamy z powrotem na północ, Cormac! W innych warunkach nawet byłaby zadowolona z jeszcze jednej nocy w podróży, którą by spędziła w swoim przestronnym namiocie, gdzie dysponowała wszelakie wygody, a prawdopodobnie kiedy kobiety by posnęły, wzięłaby sobie Cormaca, by zagrzał jej łoże. Odkąd znalazłam drogę do czarów, mam wszystkich panów u swoich stóp. Ale teraz, wydaje mi się, że na żadnym mi już nie zależy... Dziwne, od okresu gdy nadeszła wieść o śmierci Lamoraka, nie zbliżyłam się do żadnego chłopaka. Czyżbym się starzała? Wzdrygnęła się na tę myśl i postanowiła, że dziś w nocy posiądzie Cormaca... ale najpierw muszą dojechać do Kamelotu. Musi się tam znaleźć, by ochraniać Gwydiona i służyć mu radą. – Droga musi tu gdzieś być, durniu – powiedziała niecierpliwie. – Odbyłam tę jazda więcej razy niż mam palców u obu rąk! ci się wydaje, że jestem głupia? – Niech Bóg broni, pani. Ja też zazwyczaj tędy jeździłem, a mimo wszystko wygląda na to, że się zgubiliśmy... – powiedział Cormac, a Morgause pomyślała, że za chwilę udusi się z wściekłości. W myślach, odtworzyła sobie drogę, którą tyle razy przebyła; jadąc z Lothianu, zjeżdżało się z rzymskiej drogi i brało się zazwyczaj uczęszczany trakt wzdłuż moczarów, wokół Wyspy Smoka, aż dojeżdżało się do skrzyżowania z drogą do Kamelotu, którą Artur kazał poszerzyć i wyrównać, że była prawie tak dobra, jak stara rzymska droga. – A mimo wszystko minąłeś drogę do Kamelotu, durniu, bo tutaj bywa taki stary skrawek rzymskiego muru... W jakiś sposób jesteśmy o pół h drogi za skrętem na Kamelot! – zrugała go Morgause. Nie jest innej rady, tylko odwrócić całą karawanę, a już zaczynało się ściemniać. Morgause wciągnęła na głowę kaptur i popędziła konia przez szary zmierzch. O tej porze roku powinno być widno jeszcze przez jakąś godzinę, ale jedynie na wschodzie widać jest zanikające, mdłe światło. – O, to tutaj – powiedziała jedna z niewiast. – Widzicie te cztery jabłonie, co stoją razem? któregoś lata przyszłam tutaj wziąć z nich szczepki do ogrodu królowej. Nie jest mimo wszystko drogi, tylko wąska ścieżka wiła się po zboczu wzgórza, ponad którym, nawet przy tej mgle, powinno już być widać światła Kamelotu. – brednia – powiedziała Morgause – tu nie ma jakiejkolwiek drogi. Minęliśmy ją. A może mi powiesz, że w królestwie Artura bywa tylko jedno miejsce, gdzie rosną przy sobie cztery jabłonki? – Ale ona powinna tu być, przysięgam, pani – wymamrotał Cormac i mimo to znów popędził całą karawanę konnych, wozów i jucznych mułów w taki deszcz, który padał i padał, jakby rozpadał się na początku świata i zapomniał przestać. Morgause była zziębnięta i zmęczona, tęskniła za wieczerzą przy stole Gwenifer, za grzanym winem i miękkim łożem, i kiedy Cormac znów do niej podjechał, spytała wściekła: